poniedziałek, 9 listopada 2015

Dzień 2.

Dzień drugi, kokosy i banany. 

Harry

Wstałem i poczułem ból pleców.
Jebana ziemia - pomyślałem i wstałem, rozciągnąłem się, a kości strzyknęły. Spojrzałem na Louisa, który jeszcze spał. Zdjąłem bluze i ruszyłem nad morze. Szum wody przyjaźnie drażnił moje uszy, ziewnąłem i rozebrałem się, a następnie powoli wszedłem do wody, która nie była aż tak zimna. Po przyzwyczajeniu się do jej temperatury zanurkowałem. Nie odpływałem daleko nie wiedząc jak mocy jest prąd. Po kilku minutach pływania na plecach wyszedłem z niej, zabrałem ubrania ze sobą i wróciłem do miejsca naszego spania.
Ognisko się już nie paliło, nie zwracając na to, że jestem jeszcze mokry założyłem na siebie bokserki.

- Tomlinson. - szturchnąłem go - Wstawaj.

- Mhm. - wymruczał, usiadł i przetarł dłońmi zaspane oczy.

- Daj mi zapałke. - wywrócił oczyma i podał mi pudełko, odpaliłem jednego i oddałem mu je.

- A ja? - wstał, a jego kości również dały o sobie znać.

- Obstawie ci*, pamiętaj takie skarby trzeba oszczędzać.

- Ta, pływałeś?

- Yep i tobie radziłbym również się odświerzyć. - jego brzuch zaburczał, spojrzałem na niego roześmiany. - Pójdę poszukać czegoś do jedzenia.

- Przydałoby się one. - zdjął bluze - Tylko uważaj, może być tu jakieś zwierzę.

- Czyżbyś się o mnie martwił? - poruszyłem brwiami.

- Zgłupiałeś? Po prostu nie chce mi się zakopywać twoje zwłoki. - wziął ode mnie papierosa i odszedł. Z westchnięciem ubrałem na siebie dresy, buty i bluze. Jak bardzo tego nie chciałem przez upał, tak musiałem nie wiedząc po czym będę musiał się niestety wspinać.

Postanowilem jej nie zapinać i ruszyłem w głąb Dżungli, co chwile mijałem jakieś krzaki co mnie powoli zaczęło irytować. Rozglądałem się dookoła, w sumie nigdy się nie zastanawiałem nad tym jak dokładnie miała ona wyglądać. Miał mieć tu jedynie pożywienie i w miare dobre warunki na przeżycie. Nie jestem jakimś mordercą czy psychopatą, żeby zostawić go na pastwe groźnej zwierzyny. A po za tym to miało być tylko głupie marzenie, które znajduję się w mojej głowie. 

Po kilku minutach spaceru ujrzałem pewne drzewo, ze zmarszczonymi brwiami ruszyłem w jego stronę. Przyjrzałem się jemu i bananowiec! 
Mój entuzjazm odszedł tak szybko przybył, kiedy zobaczyłem, że są one zielone. Przeklnąłem pod nosem i ruszyłem dalej, a pare kroków dalej znajdowało się one znowu tym razem z żółtymi. Owoce nie znajdywały się wysoko, ale też nie tak nisko, żebym mógł spokonie je dosięgnąć. Zacząłem puszukiwać czegoś co by mi ułatwiło zerwanje ich i znalazłem. Niewielki kawał pnia leżał pare metrów ode mnie. Przewróciłem go na bok i zacząłem turlać w stronę drzewa. Kiedy skończyłem zdjąłem bluzę i wytarłem pot z czoła, a dłonie wysuszyłem o dresy. Odwróciłem pień i z lekkim problemem na niego wszedłem, jednak nie był aż tak niski. Zebrałem pare żółtych owoców i zrzuciłem je na moją bluze. Kiedy uznałem, że tyle nam wystarczy zeskoczyłem z niego i podniosłem ubranie. Każdy róg chwyciłem w dłoń, żeby one nie wypadły i wróciłem do naszego "obozu". 

Lekko zdyszany tą wyprawą oparłem się o jakieś drzewo i zacząłem szybko oddychać. Potrzebne nam jakieś płyny, ale nie słyszałem żadnego szumu wody. Zaczęło mi się kręcić w głowie, więc zostałem w tym miejscu jeszcze chwile, kiedy ono się trochę uspokoiło poszedłem dalej. 

Kiedy tylko dotarłem do swojego celu opadłem na liście palmy. Zamknąłem oczy nie wiedząc co dalej zrobić. Kiedy w końcu to się uspokoiło powoli usiadłem i wziąłem banana w dłoń, wyrzuciłem początek i koniec nie chcąc się czymś zatruć i chwyciłem następnego.

- O jesteś już? - Louis wyszedł zza krzaków - Rozejrzałem się i znalazłem kokosy. - uśmiechnął się szeroko i usiadł koło mnie zaczynając zajadywać się owocem.

- To przyszykuj się na wspinaczke.

- Ja? Dlaczego ja? To ty jesteś większy! - spiorunował mnie wzrokiem.

- Ja przyniosłem je, ty przyniesiesz kokosy, potrzebne nam coś do picia.

- Ugh, jasne. - dokończył jeść i zaczął się ubierać - wcześniej będąc tylko w bokserkach.

Louis

Zdenerwowany odszedłem od Harrego. Co mu szkodziło wspiąć się po tej głupiej palmie? No właśnie, nic. Był większy i miał lepsze możliwości w tym!
Doszedłem do wysokiego drzewa i westchnąłem. Jak do cholery mam się tam wspiąć? Nie jestem jakąś jebaną małpą! 

Po dwóch stronach jej położyłem dłonie i odepchnąłem się stopami od ziemi. Ręce, nogi, ręce, nogi. Po kilku minutach tam dotarłem, a cichy pisk opuścił moje usta kiedy spojrzałem w dół. Zamknąłem na chwile oczy próbując się uspokoić. Otworzyłem je i wyciągnąłem rękę. Próbowałem go pociągnąć, ale nie spadł. Przygryzłem wargę i zacząłem go obkręcać. Poczułem jak puszcza i spadł. Z uśmiechem na ustach, że się udało zacząłem robić to z innymi. Kiedy na dole spoczywało osiem kokosów postanowiłem zejść.

- Kurwa. - jęknąłem, bo to było strasznie bolące. Dzięki Bogu miałem na sobie ubrania, bo bez nich moje ciało by krwawiło. Po kilku minutach znalazłem się na dole. Otarłem oczy, które lekko się zaszkiły i włożyłem wszystkie do bluzy. Ruszyłem do Harrego. 

- Mam je! - wyleciały one z bluzy pod ogniskiem - Co ci? - Styles leżał na ziemi i był blady.

- Chyba się odwadniam. - mruknął cicho. Otworzyłem szeroko oczy.

- Cholera, nie ruszaj się, zaraz wracam. 

- Gdybym jeszcze miał na to siły. - zakpił. Olewając jego wypowiedź pobiegłem na plaże. Skręciłem w przeciwnym kierunku, w który kierowaliśmy się wczoraj i zacząłem się rozglądać za jakimś kamieniem. Znalazłem się przy jakiś skałach, które były mokre od wody, która je oblewała. Woda na mnie kapała od fal uderzających w nie. Zdjąłem buty i dresy, żeby ich nie moczyć i zacząłem po nich ostrożnie chodzić. 

Ujrzałem małe ryby pływające między nimi i uśmiechnąłem się do siebie. W końcu znalazłem to co chciałem. Kamień nie był wielki, ale też nie malutki, ostrym kontem. Chwyciłem rzeczy, które zostawiłem i trzymając je palcami, bo reszta była zajęta przez kamień wróciłem do niego. 

- Znalazłem ryby, więc mamy już jakieś mięso. - ogłosiłem z uśmiechem i zacząłem otwierać kokos - Usiądź. - z jękiem powoli wykonał moje polecemie. Siadłem między zdobyczą i chwyciłem kokos. Walnąłem nim pare razy o niego, a z owoca zaczęła ściekać woda.

- Masz. - obruciłem się w jego stronę i trzymając go nad jego ustami czekałem, aż się napoi. Wziął go we własne dłonie, więc mogłem zrobić to samo tym razem dla siebie. - Musiałeś z tego miejsca zrobić takie gorące piekło? - zapytałem z pretensją kiedy skończyłem pić.

- Nie myślałem nad nią, okey? To była tylko głupia myśl do cholery. Odwal się! 

- Nie odwale! To twoja pieprzona wina! 

- Wiem to, jasne?! - spojrzał w moje oczy wkurzony - Daj mi w końcu spokój. 

- Czego pan sobie życzy. - syknąłem. Ubrałem się, zabrałem dwa banany i kokos i odszedłem w stronę skał.

- Pieprzony gnój! - wydarłem się kiedy siedziałem na nich i usłyszałem bieg jakiegoś zwierzęcia.

* czyli zostawić komuś połowe papierosa. Każdy pawie mówi na to inaczej, czyli u niektórych obstawa to np pojara czyli 1/3 fajki 

Tt - Mania_L_S

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz